Aż 21 toprowców było zaangażowanych w akcję ratowania mężczyzny i jego 8-letniego syna, którzy 6 stycznia utknęli na Pośredniej Turni. Utknęli, bo byli tak przemarźnięci, że nie mogli się ruszać. Na szczęście udało się ich uratować. Ale opis tej akcji to przestroga dla rodziców, jak łatwo przez głupotę narazić dziecko na śmierć.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
6 stycznia na Podhalu wiał silny wiatr, a góry spowijała gęsta mgła. Do tego było bardzo zimno – w wysokich partiach temperatura odczuwalna wynosiła ponad 20 stopni na minusie. Dla każdego, kto chodzi po górach, było jasne, że przy takiej pogodzie nie warto wybierać się na szczyt. Nie było to jednak jasne dla pewnego mężczyzny, który postanowił pójść na Pośrednią Turnię. Nie poszedł sam. Na wyprawę zabrał 8-letniego syna.
O włos od tragedii
Wejście na ten liczący 2128 m n.p.m. szczyt szczyt w takich warunkach musiało się źle skończyć. I tak się stało. Z relacji opublikowanej na oficjalnym profilu TOPR wynika, że o godzinie 14.42 mężczyzna wezwał na pomoc ratowników, bo "miał trudności w samodzielnym kontynuowaniu wycieczki z powodu huraganowego wiatru oraz gęstej mgły".
Gdy po godzinie dotarł do nich ratownik z Kasprowego Wierchu, okazało się, że zarówno mężczyzna, jak i jego syn są tak przemarźnięci, że nie mogą samodzielnie schodzić w dół. Chłopca trzeba było znieść, a jego ojca asekurować.
To był jednak dopiero początek akcji, bo jeden ratownik mógł jedynie sprowadzić obu poszkodowanych niegrani i wykopać w śniegu jamę, która osłoni ich przed mrożącym wiatrem. Potem musiał czekać na wsparcie kolegów, bo było jasne, że ojca i syna trzeba będzie znosić na noszach.
Nie czekał długo. Najpierw pojawił się kolejny ratownik, który miał ze sobą namiot, koce termiczne i kuchenkę gazową. "W ten sposób udało się przygotować ogrzewany punkt cieplny, w którym oczekiwano na kolejną grupę ratowników z dodatkowym sprzętem i środkami transportu" – czytamy w relacji toprowców.
Piekielnie trudna akcja
Większa ekipa ratowników dotarła do namiotu około godziny 20. Chłopca zniesiono w noszach, jego ojciec rozgrzał się na tyle, że mógł iść samodzielnie. O tym, jak trudne panowały warunki, może świadczyć fakt, że akcja zakończyła się dopiero przed północą. Czyli schodzenie ze szlaku, a potem przejazd skuterem i samochodem do szpitala w Zakopanem trwało niemal cztery godziny i wymagało zaangażowania 21 ratowników TOPR.
Po całej akcji zakopiański TOPR zaapelował do turystów, aby dostosowywali swoje wyprawy do warunków pogodowych i możliwości uczestników. "Silnie wiejący wiatr powoduje znaczne obniżenie temperatury odczuwalnej. W takich warunkach oczekiwanie na pomoc może trwać nawet kilka godzin i doprowadzić do poważnych konsekwencji!" – napisali.
Warto sobie tę radę wziąć do serca, bo w takich sytuacjach szczęśliwe zakończenia nie są normą. Przeciwnie, zwykle kończy się tragicznie. I tu też tak mogło być, bo antybohater tej historii popełnił wszelkie możliwe błędy. Po pierwsze wyszedł z dzieckiem przy fatalnej pogodzie. Po drugie, wybrał zbyt trudny jak na możliwości dziecka szlak. Po trzecie, wyziębienie świadczy o tym, że obaj nie mieli odpowiednich ubrań na takie warunki, ani zapasów ciepłych napojów.
Na plus ojcu można zaliczyć jedynie to, że miał w telefonie aplikację Ratunek i w odpowiednim momencie wezwał pomoc. Ale to trochę mało jak na człowieka, który ma zapewniać dziecku poczucie bezpieczeństwa.