Mój teść mieszka na Mazurach w pobliżu pięknego jeziora. Jest na emeryturze, więc ma dużo wolnego czasu. Wydawać by się mogło, że wysłanie do niego dwójki dzieci na wakacje to rewelacyjny pomysł. No bo co może pójść nie tak? Jak się okazuje wszystko. Po tygodniu dziadek miał dość wnuków, a one jego.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Swoje doświadczenia z pomysłem wysłania dwójki swoich nastoletnich dzieci na wakacje do mieszkającego w Giżycku teścia opisał w liście do redakcji pan Marcin. Jak zaznaczył, pomysł wyszedł od jego żony. Chciała, aby jej dzieci wyjechały w jakieś atrakcyjne miejsce, a przy okazji nawiązały lepszy kontakt z dziadkiem.
"Do tej pory jeździliśmy do niego razem, głównie na święta albo w wakacje. Moja żona stwierdziła jednak, że nasza obecność sprawia, że jej tata nie angażuje się za bardzo w budowanie relacji z wnukami. A i nasze dzieci niespecjalnie się do tego garnęły, bo miały nas pod ręką, więc nad jezioro czy na lody wolały iść z nami" – pisze pan Marcin.
W gościach się nie grymasi
Te wakacje miały wszystko zmienić. Pan Marcin i jego żona już wiosną ustalili, że w lipcu zawiozą swoje dzieci – 12-letniego Leona i o rok młodszą Julkę – do Giżycka, a sami wrócą do Warszawy. Po tygodniu przyjadą znowu i spędzą tam całą rodziną jeszcze tydzień. "Teść się zgodził, a nawet uznał, że to dobry pomysł. Bał się tylko, czy dzieciakom będzie smakowała jego kuchnia, więc zostawiliśmy mu kasę, żeby chodzili na obiady na mieście, na co przystał z ochotą. Wszystkie inne wydatki Leon i Julka mieli pokrywać ze swojego wakacyjnego kieszonkowego" – wspomina w liście pan Marcin.
Z obiadami problemów nie było. Ale już inne posiłki stały się powodem do zgrzytów. Dziadek nie przyjął bowiem do wiadomości, że jego wnuki mają inne upodobania i chciał je karmić tym, co sam jada. "Mój teść ma niezłą emeryturę, ale na wszystkim oszczędza, bo – jak twierdzi – idą ciężkie i niespokojne czasy. Dlatego podstawą jego menu są najtańsze wędliny w markecie, biały chleb i płatki owsiane. No i niestety nie widział potrzeby, żeby z okazji pobytu wnuków rozszerzyć listę zakupów. A potem mówił mojej żonie przez telefon, że nasze dzieci są rozkapryszone, bo nie chciały zjeść na śniadanie salcesonu" – pisze pan Marcin.
I dodaje, że Julka i Leon szybko się zorientowali, że w lodówce dziadka są rzeczy niejadalne, więc po kryjomu zrobili sobie zakupy. To stało się powodem kolejnej kłótni, bo kiedy teść pana Marcina odkrył, że jego wnuki mają w pokoju krem czekoladowy, płatki śniadaniowe i parę innych produktów, które lubią, to się obraził. "Jak przyjechaliśmy, to nam wygarnął, że wychowaliśmy dzieci na chamów, bo one nie wiedzą, że w gościach się nie wybrzydza, tylko je to, co podają gospodarze. I że jak on był dzieckiem, to za coś takiego dostałby od ojca tęgie lanie. A jak mu powiedzieliśmy, że my trochę inaczej wychowujemy dzieci, to skwitował, że skutki będą opłakane, a właściwie to już są" – napisał pan Marcin.
Wstawać i spać na komendę
Nie tylko upodobania kulinarne poróżniły Julkę i Leona z dziadkiem. Wyjścia nad jezioro też nie kończyły się dobrze. Teść pana Marcina uznał bowiem, że skoro powierzono mu wnuki pod opiekę, to musi ich pilnować. Niby słusznie, ale robił to na własnych zasadach. "Leon już drugiego dnia zadzwonił i poprosił, żeby wytłumaczyć dziadkowi, że nie musi nad nim stać w wodzie, bo on umie pływać. Teść to wiedział, bo mu nie raz mówiliśmy, że dzieciaki od kilku lat chodzą na zajęcia na basenie. Ale on sobie nie dał przetłumaczyć. I ciągle musztrował, zwłaszcza Leona. Że za daleko odpływa, za długo siedzi w wodzie, że nie może skakać z pomostu, bo sobie uszkodzi kręgosłup. W efekcie tak obrzydził dzieciakom kąpiele w jeziorze, że nie chciały z nim chodzić. A same nie mogły, bo im nie pozwalał" – stwierdził w swoim liście pan Marcin.
Takich zgrzytów było więcej. Julka i Leon mieli pretensje, że dziadek nie pozwala im dłużej pospać, tylko o siódmej rano robi raban, że najwyższa pora wstawać. Z kolei o 22 kazał gasić światło i spać, bo jest cisza nocna. I jak słyszał, że z pokoju, w którym spały jego wnuki, dochodzą śmiechy albo odgłosy oglądanych na komórkach filmów, to wparowywał bez pardonu i kazał wszystko gasić.
"Efekt jest taki, że dzieciaki uznały go za tyrana i mają go dość. Leon wprost stwierdził, że nie chce więcej jeździć do dziadka, chyba że z nami. Miały go lepiej poznać i poznały, szkoda, że od najgorszej strony. Teść też uznał, że ten eksperyment się nie udał i nie warto go powtarzać, chyba że nasze dzieciaki się ogarną i będą się lepiej zachowywać w jego domu" – wspomina pan Marcin.
On i jego żona tego "eksperymentu" powtarzać nie chcą. Nie zamierzają bowiem zmuszać Julki i Leona do tego, by dostosowali się do stylu życia dziadka i jego wyobrażeń na temat tego, jakie powinny być idealne wnuki. "Żartujemy sobie z żoną, że w przyszłym roku wyślemy dzieci na jakiś obóz przetrwania. Będzie im tam łatwiej niż u dziadka" – pisze na koniec swego listu nasz czytelnik.