Prawdę mówiąc, kiedy szukaliśmy z żoną "na przechowanie" (serio usłyszeliśmy takie hasło od niezrażonej swoimi poglądami dyrektorki jednego ze żłobków) miejsca dla naszej córki, żadne z nas nie myślało o lekcjach angielskiego.
Skupialiśmy się raczej na innych rzeczach – czy zatrudnione tam ciocie mają dobrą opinię, czy jest czysto, czy dzieci mają zapewnione atrakcje i zajęcia (ale myśleliśmy o jakichś sensorycznych cudach, a nie o językach) oraz – co szczególnie zajmowało moją żonę – czy jest tam dobra kuchnia.
Bo nie wiem czy wiecie, ale nawet w prywatnych żłobkach po dwa-trzy tysiące złotych za miesiąc potrafią podać parówki. Witamy w Warszawie.
Trochę nas ta lingwistyczna kwestia nie zajmowała, bo raz że umieściliśmy ją daleko na liście priorytetów (i tu się przyznaję do błędu za siebie oraz zaocznie za moją żonę, która nawet nie wie, jak ją właśnie oczerniam w internecie), a dwa, że… i tak ten angielski wszędzie jest. Czymś trzeba tę cenę wytłumaczyć, prawda?
Oczywiście to wszystko to delikatny przerost formy nad treścią. Bo kiedy w aplikacji ze żłobka przychodzi powiadomienie (a jakże, musisz wiedzieć, rodzicu, dlaczego wybrałeś prywatny żłobek), że "Maja jest na angielskim", to nie dzieje się żadna magia. Dzieci nie idą do innego pomieszczenia. Nie przychodzi Jaś Fasola. Ciocie nie robią roszad na regałach i nie podmieniają wszystkich Kici Koci na edycje po angielsku (są takie).
One po prostu zaczynają do tych dzieci gadać po angielsku. Na tyle, na ile same umieją. Nie, że narzekam, bo jak zaraz wyjaśnię, to po prostu działa, ale… to po prostu to. Tyle. Chociaż muszę tez pozwolić sobie na drobną dygresję: na mojej ulicy jest też żłobek, który reklamuje się, że ma ciocię-native-speakera. Ostatnio jest to jakaś czarnoskóra pani i swoją drogą uważam to za świetną lekcję tolerancji.
Ale tak jak mówię – najczęściej ten angielski to po prostu fajne hasło dla rodziców. Tak to przynajmniej wygląda w oczach urodzonego sceptyka. Czyli moich. Tylko że na koniec dnia okazało się, że to działa.
Bo w zasadzie to.. dlaczego miałoby nie działać? Przecież chyba wszyscy wiemy, że dzieci wychowane w dwujęzycznych rodzinach uczą się równocześnie dwóch języków. Dziecięcy mózg jest tak piękny, że jeśli twoja Zosia czy twój Karol urodzi się nad Wisłą, ale od dziecka będziesz do niego mówić wyłącznie po mandaryńsku, to tak – twoje dziecko będzie mieć dużą przyszłość w Kraju Środka.
Zaczęło się – ku lekkiej konsternacji mojej i żony – od kolorów. Chwilę po tym, jak Maja zaczęła mówić po polsku naprawdę dużo. Córka zaczęła po prostu wracać ze żłobka i nazywać kolory po angielsku. Coś jest white, coś jest yellow.
Po chwili zrobiła się też nawet w jakiś sposób dwujęzyczna. Potrafiła bowiem stwierdzić, że jakiś samochód na ulicy jest czerwony, a drugi green. Ten etap nie trwał jednak specjalnie długo. Młoda się bowiem wycwaniła i na pytanie jakiego koloru jest banan zaczęła odpowiadać: żółty yellow. Sprytne.
Dzisiaj moja córka ma dwa lata i cztery miesiące. Mówi po polsku już naprawdę dużo, zdecydowanie da się z nią dogadać. Ale zna też kilkadziesiąt słów po angielsku. I wie, że one nie są po polsku. Czasowniki (ona dance, ona w jeziorze swim), rzeczowniki, przymiotniki. Oczywiście zdań po angielsku nie składa – nie ma z tym językiem aż tylu spotkań.
Ale naprawdę jestem zadowolony i… mam nadzieję, że wyjdzie jak u mnie.
Moje pierwsze spotkanie z angielskim było bodaj w zerówce. Czyli gdzieś około 1996 roku. Ale było to pierwsze spotkanie oficjalne. Nieoficjalne rozegrało się już bowiem wcześniej.
Moi rodzice mieli bowiem coś, co w połowie lat 90. nie było takie oczywiste w Polsce. Mieli telewizję kablową. A w tej kablówce mieli Cartoon Network. A taki kanał w tamtych czasach był prawdziwym nowum. Bajki przez cały dzień, bez czekania na wieczorynkę? No genialne. Tylko tak wyszło, że ówczesny Cartoon Network był wyłącznie po angielsku.
I tak po prostu się wydarzyło, że ten język angielski tak naprawdę przyszedł mi sam. Znam go całkiem solidnie, a nigdy przesadnie się go nie uczyłem. I liczę, że moja córka, osłuchana z nim od absolutnego dzieciństwa, pójdzie tą samą drogą.
Nie twierdzę, że teraz masz umówić się z partnerką: ona mówi do waszego dziecka tylko po polsku, a ty tylko po angielsku. Nie rób nic, z czym czujesz się dziwnie. Ale naprawdę warto coś dziecku czasem przemycić w innym języku. Choćby książeczkę. To działa.
A ja mogę podziękować rodzicom za dwie rzeczy, Po pierwsze: za kablówkę. Po drugie: że nie wiedzieli, że dziecko nie powinno godzinami gapić się w telewizor. Ale kto sobie w tamtych czasach zawracał głowę takimi sprawami?
Czytaj także: https://dadhero.pl/292649,moja-dwuletnia-corka-oglada-bajki