"Kiedyś to praca była dla mnie najważniejsza. Teraz jest na równi z rodziną – żoną i dwuletnim synem. Jednak muszę przyznać, że nie poświęcam bliskim zbyt wiele czasu. Dużo pracuję, niemalże od rana do wieczora. Nie ma mnie w domu, żona sama się wszystkim zajmuje.
Jestem pracoholikiem, z czego nie jestem do końca dumny. Nie wyobrażam sobie życia bez tego pędu, pośpiechu, mnóstwa zadań do wykonania (niektóre z nich mają termin ‘na wczoraj’). Czasami jestem tym wszystkim naprawdę zmęczony, mam dość, ale nie potrafię inaczej. Przecież mógłbym zwolnić, odpocząć, wziąć urlop. Nie robię tego, bo po prostu nie chcę. To ja zajmuję się utrzymaniem rodziny, pracuję od rana do wieczora.
Dwa lata temu na świat przyszedł nasz syn. Jednogłośnie zadecydowaliśmy, że żona (Ola) będzie się nim opiekowała, dopóki mały nie pójdzie do przedszkola. Nie chcieliśmy posyłać go do żłobka, wynajmować niani, ani prosić o pomoc dziadków. Stwierdziliśmy, że tak dla naszego dziecka będzie najlepiej.
Kiedy synek był mały, jakoś dawaliśmy radę, to znaczy żona dawała, bo ja do domu wracałem pod wieczór. Mały dobrze spał, nie miał kolek, nie był szczególnie marudny. Ola godziła domowe obowiązki z opieką nad dzieckiem. Miała też czas dla siebie. Nigdy szczególnie nie narzekała, nie żaliła się. Wiedziałem, że jest szczęśliwa, że czuje się spełniona.
Kiedy synek zaczął chodzić, wszystko zaczęło się coraz bardziej komplikować. Stał się bardzo wymagający, absorbujący, marudny. Nie chce się sam bawić, nie chce sam pomalować, powyklejać. Potrzebuje nieustannego towarzystwa drugiej osoby, swojej mamy. Od niemalże roku nie opuszcza Oli na krok. Towarzyszy jej nawet w toalecie.
Ola nie jeden raz mi o tym wspominała. Narzekała, że powoli nie daje rady, że czuje się więźniem, że nie ma powietrza, by spokojnie odetchnąć. Choć widziałem, że jest jej coraz trudniej, to w głębi duszy myślałem, że przesadza, trochę koloryzuje. Przecież opieka nad dzieckiem nie może być tak wyczerpująca.
Ola ostatnio zaczęła zachowywać się inaczej. Kiedy ja wracam z pracy, ona wychodzi z domu. Twierdzi, że musi się przewietrzyć, odpocząć, na spokojnie zebrać myśli. O ile na początku nie widziałem w tym nic niepokojącego, to po kilku tygodniach takiego zachowania, zapaliła się w mojej głowie czerwona lampka.
Pomyślałem, że moja żona mnie zdradza. Że tak naprawdę nie jest zmęczona zajmowaniem się dzieckiem, tylko spotyka się z innym mężczyzną. Przecież opieka nad jednym chłopcem i zajmowanie się domem nie mogą być aż tak męczące. Poczułem, że muszę zrobić wszystko, by poznać prawdę. Skoro sama nie chce się przyznać, nie ma w sobie tyle odwagi, nie mam innego wyjścia, muszę ją śledzić.
Wszystko dokładnie przemyślałem. Kiedy pewnego dnia wróciłem wcześniej do domu, ona zaczęła się od razu szykować do wyjścia. Szybko ubrałem syna i pobiegłem za nią. Nie chciałem być dłużej oszukiwany.
Żona poszła do pobliskiego parku, usiadła na ławce. Obserwowałem ją z daleka, byłem czujny, nie chciałem, by mnie zauważyła. Czekałem, aż pojawi się ten mężczyzna, wtedy planowałem wkroczyć. Nic się nie działo. Siedziała na ławce, sama. Zadzwoniłem, by zapytać, co u niej słychać. Byłem ciekawy, co powie. Odebrała, powiedziała prawdę.
Przyznała, że siedzi w parku i delektuje się ciszą i świeżym powietrzem. I właśnie wtedy zrozumiałem, że oceniłem ją źle. Ona naprawdę potrzebowała chwili samotności i odpoczynku. Nieustanna opieka nad dzieckiem, ogarnianie domu (zakupy, porządki, pranie, prasowanie) to chyba niełatwe zadanie. Wątpiłem w jej szczerość, teraz jest mi wstyd".