Po raz kolejny otrzymaliśmy od naszego czytelnika list, który postanowiliśmy opublikować. To bardzo wartościowa i pouczająca historia, która daje wiele do myślenia. "Chciałem dobrze, chciałem ją odciążyć i zabrałem syna w góry. Nie spodziewałem się, że ten wyjazd będzie miał takie konsekwencje" – czytamy w liście.
Reklama.
Reklama.
"Żona zawsze powtarza, że za mało jej pomagam, że nie daje rady. Miewa pretensje, że za dużo pracuję. Niejeden raz słyszałem, że nie poświęcam dzieciom wystarczającej ilości czasu (mamy 7-latniego syna i niespełna roczną córeczkę). Pretensje mieszają się ze złością i żalem. Tak to niestety wygląda.
Podział obowiązków
Podział obowiązków mamy dość jasny. Ona zajmuje się dziećmi i domem, ja jestem odpowiedzialny za utrzymanie rodziny. Ewelina (bo tak jej na imię) już od 7 lat nie pracuje. Twierdzi, że jest typową kurą domową, choć ja zupełnie tego tak nie postrzegam. Nie patrzę na nią w ten sposób.
To żona, matka, kobieta, która wiem, że czasami ma za dużo na głowie. Wiem, że czasami nie daje rady i chciałaby odpocząć. Jednak co ja mogę? Wychodzę rano, wracam późnym popołudniem. Czasami jeszcze biorę nadgodziny, by dorobić do pensji.
Pomogę
Zauważyłem, że ostatnie miesiące były dla niej szczególnie męczące. Najpierw kolki, potem wyrzynanie ząbków – wszystko daje się we znaki. Córeczka ostatnio gorzej sypia, budzi się w nocy i albo płacze, albo chce się bawić. Z racji tego, że ja muszę rano być przytomny i w miarę wypoczęty, noce zarywa żona.
Teraz w szkole syna są ferie zimowe, wpadłem więc na pewien pomysł. Wyjadę z nim na kilka dni w góry, a żona zostanie z córeczką. Na pewno będzie jej łatwiej, mniej obowiązków, więcej czasu na odpoczynek. Zrobiłem to w 100 proc. dla niej.
Nie tak miało być
Wyjechaliśmy w piątek wieczorem, mieliśmy wrócić w środę. Niestety, już w poniedziałek byliśmy w domu. Nie wróciliśmy dlatego, że nie dawałem rady, że nie potrafiłem poradzić sobie z opieką nad synem (choć przyznaję, miałem trochę obaw). Ale po kolei.
Wyjechaliśmy w góry, do takiego typowego, góralskiego, drewnianego domku. Super klimat, wspaniała okolica. Syn był pod wrażeniem, ja też byłem zachwycony. Chciałem, by nauczył się jeździć na nartach, niestety jakoś mu to nie wychodziło i szybko zrezygnował. Nie namawiałem na siłę. Nie mam w zwyczaju kogoś do czegoś zmuszać.
Mieliśmy dużo czasu na spacery, lepienie bałwana, jazdy na sankach i jabłuszku (takim jak jeździłem, będąc dzieckiem). I właśnie podczas jazdy tym nieszczęsnym jabłkiem, syn przewrócił się na bok i złamał nogę. Szpital, izba przyjęć, gips. Jednym słowem – masakra. Nie zadzwoniłem od razu do żony, by jej nie niepokoić. Dałem jej znać dopiero
wtedy, gdy wracaliśmy do domu.
Brak zaufania
Kiedy tylko przekroczyliśmy próg domu, miałem wrażenie, że zabije mnie wzrokiem. Nie powiedziała nic, od razu zajęła się synem. Dopiero wieczorem, kiedy dzieci usunęły, rzuciła się na mnie jak lwica, która broni swojego stada.
Że nieodpowiedzialny, niedojrzały, że dzieckiem nie potrafię się zająć. Epitetom nie było końca. Chciałem dobrze, chciałem ją odciążyć i zabrałem syna w góry. Nie spodziewałem się, że ten wyjazd będzie miał takie konsekwencje. A ja przecież nie chciałem źle, nie miałem złych zamiarów. To nie była moja wina, tylko nieszczęśliwy wypadek. Minęło kilka dni, a ona wciąż milczy jak zaklęta. Przeprosić? Ale za co?".