Zawsze myślałem, że nie ma nic gorszego niż taki korporacyjny wyścig szczurów. Aż zostałem ojcem i widzę wyścig szczurów rodziców małych dzieci. Które zacznie szybciej chodzić, które szybciej zacznie mówić, które już jest odstawione od piersi, które odpieluchowane i które już bez smoczka. Do tego sami bardzo chętnie pokazujemy innym rodzicom, że ich dzieci coś się... wolno rozwijają. Ludzie – dajmy sobie żyć. Każde dziecko do wszystkiego prędzej czy później dojdzie.
Reklama.
Reklama.
To było coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Bo chyba to jest taki fakt, o którym nie przeczytasz w żadnej książce przygotowującej do tacierzyństwa czy w ogóle rodzicielstwa (notabene i tak bym wszystkie takie książki zdelegalizował, ale to temat na inną rozmowę).
Zawsze żyłem przekonaniem, że kiedy już masz to dziecko, to ludzie raczej patrzą przychylnie (przy założeniu, że w ogóle ich to obchodzi). A już zwłaszcza ci, którzy sami mają dzieci, będą na każdą kwestię patrzeć ze zrozumieniem.
Tja.
Jestem generalnie osobą w takim – nazwijmy to – nowoczesnym wieku produkcyjnym. Czyli swojego pierwszego (i jedynego) dziecka dorobiłem się chwilę po trzydziestce. Dokładnie tak jak… połowa moich znajomych. Serio, na przestrzeni półtora roku w moim otoczeniu dzieciaki się po prostu wysypały.
Bez specjalnego liczenia przychodzi mi do głowy dziesiątka dzieci, które są w wieku zbliżonym do mojej córki – to dzieci moich znajomych. Bliższych, dalszych, czasem moich znajomych, czasem bardziej żony. Ale wszystkie mają circa rok, dwa, maksymalnie kilka miesięcy więcej. I to właśnie wielu z nich nakręca ten dziwaczny system (i w który też sam czasem wpadam, ale o tym później).
Do tej grupy, która kręci się w moim otoczeniu, dochodzą jeszcze postronni. Ci, którzy dzieci nie mają albo mają już sporo starsze, ale i tak mają coś do powiedzenia na temat twojego dziecka czy w ogóle wychowania / całego świata.
O swoim dziecku pogadasz sam ze sobą
Serio – kiedy zostawałem rodzicem, ja naprawdę (bez żadnej kpiny) myślałem, że to jest jednak taki miły, empatyczny krąg. Że każdy sobie zdaje sprawę z tego, jak dzieci potrafią dopiec i że wszystkie prędzej czy później osiągną to samo.
Że po prostu będą fajnymi dzieciakami, a jakieś różnice to pojawią się w wieku szkolnym.
No i niestety, jak się pewnie już domyślacie, szybko przekonałem się, że jest w zasadzie… dokładnie odwrotnie. Że naprawdę ci legendarni rodzice z trybun, którzy groteskowo dopingują swoje dzieci podczas meczu (i przy okazji lżą sędziego i trenera), to nie historie z memów. To w zasadzie większość z nas.
Serio – twoje dziecko interesuje innych rodziców jakieś dwie, trzy doby po narodzinach. No w porywach do dwóch tygodni. Oczywiście to zdrowe, że każdy rodzic bardziej interesuje się swoim własnym dzieckiem. Ale to była pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy krótko po narodzinach Mai.
Otóż jeśli opowiesz innemu rodzicowi, że twoje dziecko codziennie chodzi spać o 19:30, to nie usłyszysz w odpowiedzi czegoś w stylu "o, to fajnie, super, że macie wieczorami czas dla siebie". Prawdopodobnie dowiesz się tylko tego, co w tym temacie robi dziecko twojego rozmówcy. Co może w tym przypadku nie brzmi jeszcze tak źle, ale czasami ten proceder przybiera kuriozalne formy. Bo z rozpędu dowiesz się, że już nie używa smoczka, więc na tle twojego jest już alfą i omegą.
Ale naprawdę – ile to razy, kiedy powiedziałem komuś, że moja córka jest chora, to zamiast zwykłego "życzę zdrowia" usłyszałem "a moja Kasia/Basia/Maria coś nie choruje w ogóle w tym żłobku i ma stuprocentową frekwencję".
W każdym razie w ten sposób płynnie przechodzimy do punktu drugiego. Bo jedno to rodzice, którzy nie umieją skupić się na dwa zdania na czymkolwiek innym niż ich własne latorośla. A drugie to rodzice, którzy żyją tylko po to, żeby ci udowodnić, jak zaje***te jest ich dziecko.
Propaganda sukcesu
Dla mnie to jest najsmutniejsza część rodzicielstwa w naszym polskim piekiełku (bo chciałbym wierzyć, że są na świecie miejsca, gdzie rodzice mają więcej oleju w głowie). O tym, że rodzice chorobliwie chcą, żeby ich dzieci odniosły sukces, oczywiście słyszałem.
I dlatego te biedne dzieciaki po szkole lecą na balet, potem na angielski, wieczorem na chiński, a przed snem rodzice czytają im "Ulissesa" Joyce'a.
Ale że tak samo trzeba pompować niemowlęta?
Presja z otoczenia pojawia się dosłownie po dwóch-trzech miesiącach życia. Wszyscy chcą cię wykończyć psychicznie tymi samymi pytaniami. A leży już na brzuszku? A w gondoli tak można ją wziąć w tej pozycji na spacer? I to tylko początek.
Czy siedzi? Czy już raczkuje? Czy jeszcze jest karmione mlekiem? Czy już odstawiło smoczek? Czy już mówi? Czy już umie skakać? Czy już biega? Okres od mniej więcej sześciu miesięcy życia dziecka do – do nie wiem kiedy, bo moja córka ma dwa lata i ten etap wciąż nie minął – to jeden, wielki, niekończący się pościg za kolejnymi skokami rozwojowymi dziecka.
I oczywiście w tych pytaniach przodują rodzice, którzy mają dzieci w podobnym wieku – tu wracamy do punktu wyjścia. A najlepiej jak ich dzieci są tak wspaniałe, że one już to umieją. Oni są najchętniejsi do takich "rozmów". Twoje jeszcze nie? Ojej, na pewno zaraz się nauczy. Tymczasem łap filmik, jak robi to mój Krzyś!
A teraz kolejna nieoczekiwana obserwacja. Ta presja ze strony rodziców-rówieśników słabnie w okolicy właśnie dwóch lat życia, kiedy nagle wszyscy się orientują, że czy ich dziecko nie umiało raczkować do pierwszych urodzin, czy już wtedy umiało chodzić – i tak i tak praktycznie każde robi się nieznośne z powodu buntu dwulatka.
Czytaj także:
Ale wtedy na białych koniach wjeżdżają rodzice starszych dzieci. Do tej kategorii w sumie można też wliczyć twoich rodziców, ale to dygresja. W każdym razie pojawiają się nowe pytania. A dlaczego dalej nie jest odpieluchowane? A dlaczego jeszcze nie mówi?
Do tego jeszcze niezbędna informacja o tym, że obecnie trzynastoletni Jan już jako trzynastomiesięczny Jaś siedział na nocniku i jak to w ogóle możliwe, że twoje dziecko ma dwa lata i ciągle ładuje w pampersa. Zgroza.
To jest po prostu presja psychiczna
Co gorsza, to wszystko działa. Na ciebie i na twoją partnerkę, na twoją rodzinę. Po prostu z czasem w twojej głowie zaczynają rodzić się pytania. Syn tego i tamtego już chodzi, a moja dwa miesiące młodsza córka ledwo co raczkuje. Córka tej i tamtej w wieku dwóch lat już umiała mówić, a twoje dziecko tylko mamo, tato i mniam mniam.
Dochodzi do tak kuriozalnych sytuacji, że moja żona nawet trochę wstydziła się przed znajomymi, że jeszcze karmi piersią, kiedy nasza córka miała… półtora roku. Skończyła niedługo później. Trochę już sama czuła, że to ten moment (i to jest ważne), a trochę miała dość oceniających pytań, dlaczego ciągle to robi. A to już jest po prostu złe.
I ta presja działa na innych. Sam ze smutkiem obserwowałem znajomą, która na niewygodne dla niej pytanie o rozwój dziecka udawała, że go po prostu nie słyszy. Mówiła o wszystkim dookoła, tylko nie o tym, o czym była dyskusja.
Co gorsza, z tego systemu trudno wyjść. Sam łapię się na tym, że często mówię o swoim dziecku, kiedy nikt o to nie prosi. Potem mi głupio, ale schemat i tak się powtarza.
Aż się boję pomyśleć, co się stanie, kiedy moja córka zacznie przynosić ze szkoły oceny.