logo
Jak przetrwać rodzinne wakacje? archiwum prywatne
Reklama.

Pakowanie rodziny – czyli nerwowo, ale pod kontrolą

W większości domów to właśnie Panie pakują bagaże dzieci. Pół biedy z córkami. Te potrafią sporo ogarnąć. Synowie najczęściej ograniczają się do zapakowania skarpet i majtek. Skoro w dniu wyjazdu jest ciepło, to znaczy, że tak będzie przez całe wakacje. Mój syn na odczepne powiedział, że ma bluzę. Po takiej odpowiedzi rodzice szybko dali mu spokój. A gdy Bałtyk zafundował nam chłodne deszczu strugi, po prostu biegał moich ubraniach, o trzy rozmiary za dużych.

Z facetami jest raczej prosto. Ja pakuję swoją walizkę i zabieram się za pakowanie rzeczy nietekstylnych. Zapasowe płatki i mleko – w końcu, po co zaczynać urlop od wizyty w sklepie. Nad morzem w marketach są zawsze tłumy. Potem akcesoria do pływania. Maski do nurkowania, klapki, dmuchany kapok. Rowery, kaski, pompka, klucze. Żona pakuje kilka toreb naraz, ale co chwila zmienia kierunek i czynność. Kilka toreb jest otwartych, ale każda niedokończona.

Skoro na noszenie toreb trzeba jeszcze zaczekać, to biorę się za załadunek innych elementów. Kolejne porcje jedzenia, laptop, ładowarki do telefonu, latarki i parasol. Potem kosmetyki i chemia do prania. Kilka niedokończonych toreb nadal leży otwartych. Zacząłem instalować boks dachowy i platformę. Torby dalej otwarte. Skompletowałem dokumenty nasze i dzieci, klucze, ubezpieczenia, zapasową gotówkę. Tere fere. Kartą to sobie możesz płacić na Zbawixie, ale nie za gofry na Helu! Torby wciąż pęcznieją, ale są otwarte. To może zacznę pakować te rowery i wózek? Bagaże najwyżej sobie powsadzam od strony kabiny. Godzina montażu i platforma siedzi. Rowery przymocowane, pedały odkręcone, trzecia tablica zapięta. Pierwsze torby niczym prastara warstwa torfu zaczyna wyścielać bagażnik. Tu trochę miejsca – hyc – dwa kaski. Tu trochę miejsca – mleko UHT w kartonie. O tam miejsce! Woda mineralna. Wracam do domu. Pięć toreb nadal niedopakowanych…

Wielkość i rozmiar bagażu – czyli konflikt otwierający

Tu akcja zaczyna nieco przyspieszać i gęstnieć. Pojawiają się pierwsze uwagi, czy na pewno musimy to brać. Pojawiają się pierwsze rozczarowania, że bierzemy ten mały wózek, którego kółeczka się tak brzydko zapadają. Nie to, co w wózku dwuczęściowym - zwalistej, ciężkiej kobyle, którą bym najchętniej spalił, a producenta wybatożył. Żona pyta: czy ten większy wózek nam nie wejdzie? Nie wejdzie! A próbowałeś w boksie? Próbowałem! Nie domyka się! Tu następuje seria narzekań żony. Z kaprawym uśmieszkiem pakuję ten mniejszy. Biorę schodek i zaczynam pakować kolejne rzeczy do boksu.

Chwila nieuwagi i żona do bagaży przemyciła kredki do rysowania dla dzieci. Tak na oko: około dwa kilogramy, w pudełku wielkości pudełka po butach. Brak synchronizacji sprawił, że jadą z nami dwie suszarki do włosów, a trzecią znajdziemy w wynajętym domku. Po kilku godzinach auto jest otwarte, boks otwarty, pięć toreb leży niedokończonych i niezapiętych. Wskazówka zegarka złośliwie zrobiła kilka obrotów na tarczy. Atmosfera zaczyna się zagęszczać. Wzajemnych uwag jest coraz więcej.

Punktualny wyjazd – maniery dworskie znikają na dobre

Niezależnie od ustalonej pory wyjazdu zawsze wyjeżdżamy później. Nie o godzinę, ale o trzy. Najmłodsze dziecko, jeszcze w pieluchach, wścieka się, że nikt nie zwraca na nie uwagi. W ramach protestu zdefekuje na rzadko w ostatniej chwili wyjazdu. Pozostałe dzieci zaszywają się w kątach z telefonami. Próba zaangażowania ich do pomocy wymaga cierpliwości. Wystarczy im coś powtórzyć 27 razy. A w chwili mówienia, trzeba im zabrać elektronikę z ręki.

Samochód jest już obładowany jak autobus w Pakistanie. Czekamy tylko na załadowanie kilku niedopiętych toreb podróżnych. Wzajemne pretensje ustępują rezygnacji. Jeszcze tylko kłótnia między dziećmi, które gdzie chce siedzieć, jeszcze tylko wysiadka z auta na zaległe siusiu, jeszcze tylko walka z dopięciem boksu, i jest! Ruszamy! Najmłodsze dziecko zaczyna płakać. W sumie podgrzejmy mu słoiczek, pewnie zgłodniał. Dodatkowe 20 minut nic nam już nie zaszkodzi. Ojej, jaka brzydka kupa! Zobacz, jaką ma czerwoną pupę! Musimy go wykąpać w wannie. I to jest ten moment, gdy walczę ze sobą, by dzieci nie usłyszały, jak tata przeklina.

Upojne chwile w kabinie

Po ruszeniu z miejsca dzieci, które nie chciały jeść śniadania i nie były zainteresowane jedzeniem, dostają apetytu, jakiego nie powstydziłby się demogorgon. Gdy gapią się w telefon, nie jedzą i nie sikają. Mózg blokuje funkcje życiowe, które wracają właśnie w kabinie. Najpierw dzieci dostają kanapki. Nie chcą ich jeść, ale gdy dowiadują się, że potem będą biszkopty, jedzą. Potem biszkopty, paluszki, kabanosy, banany. Prowiant za sześciogodzinną podróż kończy się już 100 km za Warszawą. Stajemy prawie na każdym parkingu na sikanie – niczym autobus miejski na kolejnych przystankach. W kabinie nakruszone jest tak, jakby ktoś włączył sieczkarnię i wsypał do niej słone paluszki.

Dzidziuś nie śpi, bo pozostała część stada głośno dokazuje. Dzidziuś zaczyna płakać, by wyciągnąć go z fotelika. Można robić zakłady, kiedy mu ustąpimy. Kwadrans płakania na cały regulator to już sporo. Dziecko mojego znajomego opanowało piękny numer. Tak się nakręca płaczem, że wymiotuje. Nasz tylko czerwienieje i dochodzi do bezdechu. Po wyjęciu z fotelika w sekundę na jego twarzy pojawia się promienny uśmiech.

Korki nie były duże. Po sześciu godzinach, siedmiu postojach na siusiu, jednym na fastfood dojeżdżamy na miejsce. Rozpakowywanie to małe miki. Trzeba tylko jakoś oszukać umysł, by wizja pakowania się z powrotem nie wisiała nade mną podczas wypoczynku jak miecz Damoklesa. W głowie jeszcze przez jakiś czas huczy mi od płaczu, krzyków i hałasu.

Wyjścia na plażę

Polskie wybrzeże jest stworzone dla tatusiów pragnących budować specyficzny rodzaj tężyzny fizycznej. Na plażę najczęściej prowadzą ścieżki o długości kilometra bądź dwóch. Mama turla wózek, a tata niesie tyle bagaży, ile wlezie. Po drodze bywają przeszkody w postaci kopnego piachu. Parawan (o święta tradycjo polskich wód!), ręczniki, zabawki plażowe, woda, kocyk, prowiant, drożdżówki, kremik UV, zapasowe jedzenie dla dzidziusia… Wiele zależy od negocjacji. Ja zwyciężyłem i powiedziałem, że nigdzie nie biorę tego pierniczonego parawanu. Gdy nad brzegiem wiało i żona wielokrotnie wypominała mi jego brak, okazało się, że było to zwycięstwo Pyrrusowe. Możesz mieć rację albo możesz mieć spokój. Niestety noszenie gratów rzadko prowadzi do zrzucenia zbędnych kilogramów. Urlopowe jedzenie w barach i testowanie dzieł lokalnych browarów przekreśla działanie ćwiczeń typu „cardio-cargo”. Za to można nabić sporo kroków do stosownych aplikacji.

Czy są w ogóle jakieś plusy wyjazdów?

Jeśli dwutygodniowe wakacje zdarzają się tylko raz w roku, to znaczy, że okazji do rodzinnych integracji wcale nie ma wiele. Dzieci szybko rosną i potem nie chcą już jeździć z rodzicami. Dodatkowo one widzą ten wypoczynek zupełnie inaczej. Ja do dziś pamiętam wakacje w Międzyzdrojach w 1988 roku. Obserwowałem statki przez lornetkę z balkonu nieistniejącego już Hotelu Stilon. Tata uczył mnie pływać, dostałem plastikowy stateczek… Ale ile on się musiał namęczyć z pakowaniem dużego fiata? Moja dziecięca główka raczej o tym nie myślała. Pewnie dziś bardziej obrośliśmy w graty i jako rodzice bywamy mocno nadopiekuńczy, co przekłada się na liczbę akcesoriów. Ale zapewne wyjazdowe troski na przestrzeni dekad pozostają takie same.

Lubię czasem oglądać wakacyjne zdjęcia sprzed kilku lat. Widzieć jak buzie dzieci się pozmieniały. Być może te wyjazdy to ich przyszłe piękne wspomnienia, które sprawią, że będą silniejszymi i lepszymi ludźmi. Ja do dziś pamiętam zapach radzieckiej lunety Turist 3, która pozwalała mi podglądać statki towarowe leniwie zmierzające do portu w Świnoujściu gdzieś na linii horyzontu. Nie wiem, co zapamiętają moje dzieci, ale myśl, że to są ich przyszłe, piękne wspomnienia jest dla mnie największą motywacją. Za rok znów zabierzemy za dużo rzeczy i będzie nerwowo podczas pakowania. Ale akurat te wspomnienia szczęśliwie ulecą z pamięci. Dobrze, że ludzki umysł tak właśnie działa.