Moje dzieci mogą robić, co chcą i kiedy chcą. To kwintesencja bycia dzieckiem i nie mam zamiaru ich musztrować. Rozpieszczam je do granic, bo nic mnie to nie kosztuje, a wiele mogę zyskać.
Rozpieszczam moje dzieci wspólnym spędzaniem czasu, bo to najlepsze, co mogę im dać jako rodzic.
Nigdy nie odmawiam zabawy, bo wiem, że zaproszenie mnie do niej jest wyrazem miłości moich dzieci.
Uważam, że zostało mi zbyt mało czasu, by zmarnować go na odmawianie dzieciom wspólnej zabawy.
"Dziwię się, że jeszcze jesteś w stanie prosto chodzić, mimo że dzieciaki tak bardzo weszły ci na głowę" - powiedział mój mąż, gdy kolejny dzień z rzędu zgodziłam się być zjeżdżalnią dla dzieci.
Prawda jest taka, że uwielbiam rozpieszczać moje dzieci. Robię to bez najmniejszych nawet wyrzutów sumienia i wiem, że takie rozpuszczone jak dziadowski bicz, będą fajnymi dorosłymi ludźmi. Skąd to wiem? Bo nie zasypuję ich zabawkami (kłamię, to też robię), a pozwalam w nieograniczonym czasie bawić się ze mną.
Od 1956 roku rodzice podwoili czas spędzany na zabawie i rozmowach ze swoimi dziećmi. A jednak, w ankietach wskazują, że mają poczucie, że nadal robią za mało.
Choć "quality time" ma znaczenie tak naprawdę dopiero dla wczesnych nastolatków, nie znaczy to, że trzeba darować sobie zabawę z maluchami.
Wychodzę z założenia, że nie wiem, co moje dzieci zapamiętają z okresu dzieciństwa. Może mnie wydzierającą się na nich, żeby wreszcie przestali wylewać wodę z wanny i tłuc się butelkami od szamponów, a może zapamiętają, że mama bawiła się z nimi w całkiem szalone zabawy i to był najfajniejszy czas w życiu?
Badania wskazują, że to ojcowie częściej niż matki bawią się z dziećmi w łaskotki, siłowanki i podrzucanki. U nas w domu jest inaczej i to ja podrzucałam do nieba moje dzieci, nawet gdy były niemowlętami.
Tak, bywam zmęczona i czasem nie mam ochoty na tak dynamiczną aktywność, ale zawsze jestem w stanie wymyślić zabawę, która sprawi mi przyjemność, nawet gdy mam ochotę na leżenie na kanapie. Taką jak robienie z siebie zjeżdżalni. Siedzę na mięciutkiej kanapie, a dzieciaki zjeżdżają mi po nogach. One szczęśliwe, a ja mam fajrant.
Oglądałam kiedyś na Netflixie serial "Początek życia". Jedna z występujących tam ekspertek powiedziała, że rodzice przeszkadzają w zabawie swoim dzieciom. Gdy dzieciaki chcą, żeby lalka wyszła z domu oknem, oni poprawiają ich, mówiąc, że wychodzi się drzwiami. Ale dlaczego? Przecież to zabawa, granice rzeczywistości są rozszerzone. O ile w ogóle zabawa musi mieć jakieś granice.
Obiecałam sobie, że taka nie będę. Czuwam nad bezpieczeństwem dzieci w czasie zabaw, ale poza tym - cokolwiek wymyślą, jest super. Chcą być sowami i chować się pod kołdrą, jedziemy (jest cieplutko i wmawiam im, że skoro jest dzień, to sowy śpią), chcą skakać po łóżku - jasne, chcą, żeby krokodylek Wojtek z raptorem Szczepanem wsiedli do Sokoła Millennium i polecieli walczyć z Imperium - spoko. Nic nie musi trzymać się kupy, żeby było fajnie.
Taka rozszerzona rzeczywistość pomaga też w chwilach, gdy nie mam siły myśleć. Mogę dokładać do ich zabawy zupełnie dziwne fragmenty opowieści.
Nie czekam też na ich sen, żeby wreszcie mieć czas dla siebie. Albo dla nas. Ćwiczę, czytam książki, koloruję mandale, a oni ze mną. Oczywiście, że "psują" mi ten relaks. Włażą mi na plecy, gdy trzymam deskę albo podsuwają swoje książki do czytania, bo moje są nudne.
Tak naprawdę mam mało czasu, by z nimi być. Przed nami jeszcze 12 wakacji, 12 wspólnych świąt oraz 624 weekendy, które możemy spędzić razem. Potem dorosną i znajdą inne osoby, z którymi będą realizować swoje odjechane pomysły.
To ułamek mojego i ich życia. Warto wykorzystać ten czas w sposób, który sprawia nam radość.