Od drzwi do drzwi, za każdymi ktoś czeka. Czy to może być osoba zakażona koronawirusem? Fachowcy teraz nie przebierają w ofertach. Chcą zarobić. Niektórzy nie mają wyjścia, bo z powodu kryzysu stali się jedynymi żywicielami rodziny.
Im dłużej trwa kwarantanna, tym bardziej narzekamy na pracę w domu. Tęsknimy za wieczorami w knajpach, za weekendowymi wypadami.
Koronawirus w ciągu kilku miesięcy zmienił nasze życie. Wszyscy dostajemy teraz po tyłku, tyle że niektórzy dużo bardziej niż my, siedzący na home office i pracujący z kanapy.
Tak jak Polska jest podzielona na A i B, tak nawet w tym samym mieście, w tym samym bloku czy kamienicy, pandemia koronawirusa dotyka ludzi w bardzo różny sposób.
Część z nas może pozwolić sobie na pracę zdalną, a nasze zmartwienia w większości sprowadzają się do tego, co zjeść na obiad, czym zająć dzieci i jaki serial obejrzeć wieczorem. Jesteśmy jest w uprzywilejowanej pozycji.
Obok nas jest mnóstwo osób, które tę kwarantannę przechodzą zupełnie inaczej. Myślę o tych, którzy codziennie muszą iść do pracy, o hydraulikach, sprzedawcach w sklepach, dostawcach jedzenia czy kierowcach autobusów. Ich kwarantanna wygląda całkiem inaczej.
"Złota rączka" za najniższą krajową
Waldek jest gospodarzem domu. Pracuje na osiedlu z lat. 70. Kilka bloków z wielkiej płyty, obok "spożywczak", w środku zakład ślusarski i krawiecki.
– Oboje z żoną mamy słabo płatne zajęcia. One była woźną w szkole, a teraz szkoła zamknięta. Mieszka z nami dorosły syn i nastoletnia córka. On był kelnerem, stracił pracę. I weź teraz człowieku zarób, żeby wyżywić cztery osoby – rozkłada ręce Waldek.
Mieszka na parterze, płaci niższy czynsz, ale jego praca nigdy się nie kończy. – Wszystkim się wydaje, że ja to nic nie robię. Że mam tylko okna i podłogę na klatce przemyć. Ale tu w bloku mieszka ponad setka ludzi, ciągle ktoś dzwoni, że mu coś nie działa.
Waldek traktowany jest przez mieszkańców bloku jako "złota rączka". Wielu lokatorów nie dzwoni po ślusarza czy elektryka, bo wiedzą, że pod ręką jest pan Waldek.
– Trochę się znam, to ponaprawiam. Nie biorę pieniędzy, częściej ktoś mi wino przyniesie za pilnowanie mieszkania na urlopie albo podaruje koszyk truskawek – opowiada Waldek.
– Wiem, kto u nas jest na kwarantannie z powodu koronawirusa. To nie musi nic oznaczać, ale boję się, że mógłbym się zakazić. Roznoszę po mieszkaniach pisma z administracji, informacje o zaległych płatnościach. Czyszczę windy, klatki, okna. Z tego, co mówią, wszędzie mogą osadzać się wirusy – niepokoi się.
– W naszym bloku mieszka sporo starszych ludzi. Do niektórych przychodzą rodziny i przynoszą zakupy, inni muszą radzić sobie sami. Chciałem pomóc, ale powiedzieli, że dla nich wyjście na dwór to jedyna rozrywka. Usłyszałem: "w domu starzy ludzie umierają" – śmieje się Waldek.
Jest rozliczany z tego, co robi, także w czasie pandemii. Teraz nawet bardziej, bo ludzie zaczęli zwracać większą uwagę na czystość podłóg czy szyb. – Mam najniższą krajową. Na osłodę płacę mały czynsz za mieszkanie. Nawet nie myślę o podwyżce. Zdaję sobie sprawę, że w każdej chwili administracja może wynająć firmę zewnętrzną.
Hydraulik, który naprawia zdalnie
Robert, hydraulik, prowadzi działalność gospodarczą. Dobrze żył z napraw. To on decydował, czy bierze zlecenie od klienta i ile ma czasu na pracę w ciągu dnia.
– Żyć nie umierać. W lutym nie miałem dnia, włączając w to niedziele, że bym nie pracował. Kolanka, zapchane zlewy, przeciekające wanny – wylicza. – Stać mnie było, żeby wykupić wakacyjną wycieczkę do Egiptu dla całej rodziny – mówi.
Teraz ludzie boją się dzwonić, nie chcą go wpuszczać do mieszkania. – Przy naprawach zakładam maskę i rękawiczki jednorazowe. Sterylizuję rączkę skrzynki z narzędziami po każdej wizycie u klienta. Ale jednak przemieszczam się do jednego mieszkania do drugiego. Nie wiem, czy mogę ufać ludziom, że nie są zakażeni, ani sobie, że niczego do nich nie przyniosłem – tłumaczy Robert.
– Czasem, gdy ktoś dzwoni w sprawie awarii, proszę, żeby wysłał mi zdjęcie. Może uda mi się naprawić zdalnie. Tracę w ten sposób pieniądze, ale nie ryzykuję niepotrzebnie – mówi.
– Dzięki Bogu, że znieśli ZUS na trzy miesiące, bo bym się poskładał. Mam działalność już kilka lat, jestem pełnym płatnikiem, a teraz zarabiam tyle, co nic.
Robert podczas tej kwarantanny widział już chyba wszystko. Był świadkiem kłótni rodzinnych, widział nastolatki przyklejone do telefonów, bałagan nie do opisania, a także kobiety spacerujące po mieszkaniu w samej bieliźnie.
– Ludzie w większości cieszą się, że mnie widzą. Nie tyle z faktu, że coś im naprawię, ile że jestem nową twarzą. Widzę, że sprawdzają, co robię i czego dotykam. Tłumaczą mi jak nosić maseczkę, jak ściągać rękawiczki – opowiada Robert.
– Z czegoś trzeba żyć. Jestem głównym żywicielem rodziny, jak to mówią. Beze mnie nie będziemy mieli za kupić jedzenia – martwi się Robert.