Reklama.
W ubiegły piątek rząd ogłosił restrykcje dla branży gastronomicznej związane z wprowadzeniem stanu zagrożenia epidemicznego.
Dotyczą ona głównie lokali serwujących jedzenie, ale pod przepis podciągnięto również bary. Z dnia na dzień masa osób została bez pracy. Oni też wylądowali na przymusowym #homeoffice2020, w ich przypadku oznacza to, że zostali bez jakiegokowiek zajęcia.
"W barze nie ma pracy zdalnej"
Do 14 marca El Koktel tętnił życiem. To jeden ze znanych barów w Warszawie. – Zamknęliśmy równo o północy w sobotę. Cały czas staraliśmy się utrzymać maksymalną higienę, ale zdaję sobie sprawę, że w skupiskach ludzi nie jest to możliwe na sto procent – mówi Paweł Rodaszyński, właściciel El Koktel.– Zatrudniam 5 osób. Stresuję się tym, co z nimi będzie. Każda z tych osób jest w pełni zaangażowana w życie naszego lokalu. Włożyłem dużo pracy w ich przeszkolenie i wiedzę. Na barze nie czegoś takiego jak praca zdalna. W tej branży podstawą jest kontakt z człowiekiem – tłumaczy Paweł.
W tym tygodniu jego ekipa ma wolne. Mają tylko "leżeć i pachnieć". – To ciężki czas dla wszystkich. Niech spędzą czas z osobami, które są dla nich ważne. Alkohol w barze się nie zepsuje – mówi.
– Prowadzenie firmy w Polsce to nie jest łatwa sprawa. Rząd ze swoim śmiesznym pakietem 'osłonowym' na pewno w tym nie pomaga. Całkowicie biorę na klatę decyzję o zamknięciu, bo jak podkreślam, była jedyną słuszną. To jednak szalenie duży problem co dalej? Mam zobowiązania wobec najemcy, leasingów, urzędu. Męczy mnie czekanie w blokach startowych – mówi.
– Oficjalnie zakaz ma zostać zniesiony pod koniec marca. Wszyscy jednak przewidują, że potrwa co najmniej do połowy kwietnia i to wydaje się być bardzo realny scenariusz – tłumaczy.
Paweł mówi, że ma w sobie coś z pracoholika. – Staram się trzymać reżim każdego dnia. Oczywiście odrobina odpoczynku nikomu nie zaszkodziła, ale wiem, że to czas w którym o rozleniwienie jest szalenie łatwo.
– Na nogach zazwyczaj staram się być koło 8 rano, i do południa mam czas na pracę. Zajmuję się sprawami, na które nie było czasu, porządki w dokumentach, planowanie działań.
– To też czas na poszukiwanie nowych pomysłów. Czasem myślę jaką drogę biznesową wybrać, kiedy epidemia już się skończy – mówi.
Na inne rozrywki sobie raczej nie pozwala. – Nie mam ani konsoli, ani Netflixa, bo pochłaniają zbyt dużo czasu – śmieje się.
"Jestem w plecy 30 tysięcy"
O tym, że branża koncertowa dostała z powodu koronawirusa mocno po tyłku nie trzeba nikomu przypominać.Wszystkie koncerty zostały odwołane, muzycy narzekają, że przestali zarabiać, a kluby i agencje eventowe proszą, by fani nie ubiegali się o zwrot pieniędzy za bilety na odwołane wydarzenia, bo to je wykończy finansowo.
Najwięcej na odwołaniu koncertów cierpią pracownicy techniczni, którzy pracują przy realizacji widowisk. Nagle zostali bez pracy, zamówienia i projekty skończyły się w jednej chwili. Nie wiadomo, kiedy znów zaczną zarabiać.
Marcin zajmuje się realizacją dźwięku podczas koncertów. Tylko na marzec i kwiecień miał zaplanowane 14 wydarzeń. Wszystko odwołane. – Jestem w plecy już około 30 tysięcy złotych – mówi. Z dnia na dzień kwota rośnie, bo normalnie każdego dnia pojawiałyby się nowe zlecenia, a teraz cisza.
Oprócz koncertów Marcin pracuje przy adaptacji akustycznej pomieszczeń i projektuje systemy nagłośnieniowe obiektów. – Myślałem, że mam jakieś zabezpieczenie w związku z innymi zamówieniami, ale nagle wszystko się zatrzymało.
Teraz siedzi w domu i stara się pracować, tak jakby wszystkie projekty miały zostać sfinalizowane. – Wyczyściłem graty, konsolety, mikrofony i inne rzeczy których używam.
– Wgrałem najnowszy soft do urządzeń, robię porządki na dyskach z nagraniami – wylicza. – Przygotowuję samplery, których używam podczas koncertów, wprowadzam zmiany. Robię to, co musiałbym zrobić przed wyjazdem, którego na razie nie będzie – mówi.
– Koledzy z branży mówią, że ten zastój może potrwać do lipca. Wątpię, żeby odwołane imprezy odbyły się w innych terminach. Organizatorzy mają często zaplanowany z góry rok koncertowy i jeśli sytuacja wróci do normy, będą raczej realizować bieżący plan – tłumaczy.
Ludzie i tak teraz nie przyjdą
O nich się nie mówi, ale barberzy, fryzjerzy i branża beauty to kolejni dotkliwie poszkodowani przez wybuch pandemii. Nie musieli zawieszać działalności, ale wszyscy zdecydowali o zamknięciu salonów. Ludzie i tak nie przyjdą. W przypadku takiego zawodu jak barber po prostu nie sposób zachować odległość półtora metra od klienta, zalecany przez władze jako bezpieczny.– W tej branży bardzo dba się o higienę i dezynfekcję narzędzi. Mam preparaty antywirusowe, antygrzybiczne i do dezynfekcji sprzętu – wylicza Michał Gonczarski, menadżer Ferajny, zakładu fryzjerskiego dla mężczyzn.
Jeszcze przed podjęciem decyzji o zawieszeniu działalności, w jego salonie zaczęto stosować dodatkowe środki higieny. – Wszyscy pracowaliśmy w rękawiczkach niezależnie od zabiegu.
– Gdy pojawiły się informacje, o tym że powinniśmy zamknąć się w domach, postanowiliśmy zamknąć zakład na czas nieokreślony – mówi.
– Nikt oficjalnie nie stwiedził, że salony barberskie nie mogą dalej działać, ale zamknęliśmy zakład w trosce o bezpieczeństwo naszych rodzin i klientów, a także po to, aby zatrzymać rozprzestrzenianie się koronawirusa – tłumaczy.
Teraz, tak jak wszyscy jego pracownicy, Michał siedzi w domu. Prowadzi także sklep internetowy z kosmetykami do pielęgnacji zarostu, więc na nim się skupia. – Jeżdżę regularnie do barbershopu, żeby posprzątać czy zrobić inwentaryzację. Poza tym jestem tatą, więc trzeba się zająć synem.
– Zaczęły spływać zadania od nauczycieli. Mam wrażenie, że teraz wszyscy rodzice pracują na dwa etaty. Mają home office i muszą być nauczycielami.
Michał nie ma wątpliwości, że jego branżę czeka wielki kryzys, jeśli kwarantanna się przedłuży. – Czeka nas fala bankructw. Mało kto ma lokal od miasta, płacimy stawki rynkowe za wynajem – przyznaje.
Przewiduje, że lokale zaczną wkrótce się otwierać. – W innym wypadku właściciele salonów mają do wyboru tylko bankructwo. Wszyscy są poirytowani. Jesteśmy branżą, która w której kwestie higieny traktuje się bardzo poważnie.
– Zamknęliśmy salon w geście solidarności ze społeczeństwem, a widzę ludzi w parkach, imprezujących na świeżym powietrzu. Nawet seniorzy, którzy są w grupie największego ryzyka, stoją w kolejkach na poczcie – denerwuje się.