Dwa dni temu całą Polskę obiegła wiadomość, że Ania i Robert Lewandowscy będą mieli drugie dziecko. Było szaleństwo w mediach i gratulacje na Instagramie, gdzie Robert umieścił fotkę z piłką wsuniętą pod koszulkę. Pomijam, że ledwie tydzień wcześniej oboje hejtowano ochoczo za to, że państwo Lewandowscy śmieli pójść na imprezę Halloweenową zamiast zamulać w słowiańskim klimacie „Dziadów”. Zostawmy to: było, minęło. Ja w ogóle nie o tym.
Mamy to szczęście, że żyjemy w epoce najlepszego polskiego piłkarza w historii. Lewandowski dawno przegonił Zbigniewa Bońka, Grzegorza Latę czy Lubańskiego. To byli oczywiście wybitni piłkarze, ale nigdy nie mieli okazji sprawdzić się w tak bezlitosnym środowisku jak współczesny futbol na poziomie Ligi Mistrzów. Robert to zrobił – i udowadnia właśnie, że jest piłkarskim gigantem, o którym będzie się mówić z podziwem nawet za pół wieku. Jeśli taki as jak Gary Lineker pieje nad umiejętnościami Lewego to wiedz, że coś się dzieje.
(Jeśli nie ogarniasz angielskiego, służę skróconym tłumaczeniem – Lewandowski to piłkarski przekot).
Ale to nie będzie tekst o piłce nożnej. Od tego są lepsi i bardziej biegli w dziedzinie futbolu. Ja nawet Ligę Mistrzów przestałem oglądać (trzymam się jeszcze Ekstraklasy, mówcie o mnie, co chcecie). To będzie tekst o ojcostwie które, moim zdaniem, Robert Lewandowski ogarnia tak dobrze, jak urywanie się obrońcom w polu karnym przeciwnika.
Żyjemy w świecie social mediów. Niekiedy angażujemy się w nie bardziej niż w codzienne życie. Mało odkrywcza teza? Dajcie dokończyć. Jako ludzie potrafimy przegiąć ze wszystkim, widocznie tak jesteśmy skonstruowani – nie umiemy trzymać się limitu jeśli chodzi o liczbę kolejek „Wściekłego psa”, które bez upodlenia można przyjąć w piątkowy wieczór, nie umiemy też określić, ile zegarków/gier wideo/par sneakersów tak naprawdę potrzebne jest nam do życia. Z mediami społecznościowymi też można łatwo przegiąć – i wszyscy przeginamy. Rodzice, o was mówię.
Jeszcze parę lat temu takie pojęcie jak „sharenting” (w wolnym tłumaczeniu: relacjonowanie rodzicielstwa w social mediach) nie tylko nie było znane – ono w ogóle nie istniało. Jeśli robiłeś śmieszne zdjęcia swojemu dziecku, to najczęściej po to, by pokazać je najbliższej rodzinie – przy okazji rodzinnych uroczystości dziadkowie mieli bekę przeglądając fotki, na których wnusio biega w pieluszce, ląduje twarzą w błocie albo wyjada karmę z psiej miski. Beka po pachy, ale tylko dla nielicznych.
To wszystko już nieprawda, bo mamy social media, więc publikowanie bez opamiętania zdjęć własnych dzieci nabrało nowego wymiaru. „Sharenting”, sytuacja, w której rodzice udostępniają w sieci śmieszne, niekiedy kompromitujące zdjęcia własnych dzieci, stała się nie tylko określeniem powszechnego zjawiska – to też powoli pojęcie prawne.
Dojrzewa pierwsze pokolenie dzieci wychowanych w czasach social mediów. Dojrzewa – i zderza się z czymś, na co nie miało wpływu, a co dostaje w spadku po swoich rodzicach, pierwszym pokoleniu, które wychowało dzieci ze smartfonem w dłoni. Nie chodzi jedynie o fotki z urodzin czy z zakończenia roku szkolnego. Chodzi o sytuacje, w których pokazujemy światu to, co stanowi prywatność dziecka, a ono nie może zaprotestować.
Śmieszne zdjęcia i filmiki z dzieciństwa, które lądują w mediach społecznościowych a potem kończą jako baza do memów, dla wchodzących w dorosłość ludzi coraz częściej stają się ciężarem, a niekiedy wręcz upokorzeniem, którego sobie nie życzą i na które nie zasłużyli.
W czasach RODO i powszechnej wśród trzydziesto- i czterdziestolatków paranoi dotyczącej utraty prywatności, to my, rodzice, regularnie naruszamy prywatność własnych dzieci nie pytając ich o zgodę. Zaczynamy jeszcze przed narodzinami, „szerując” skany z USG i zaznaczając strzałką „siusiaka”. Potem bardzo często jest już tylko gorzej.
Co ma z tym wspólnego Instagram Roberta Lewandowskiego? Lewy po prostu nie robi takich rzeczy. Na jego oficjalnym koncie na Insta od czasu do czasu pojawia się córka, to prawda. Ale Robert nie pokazuje jej twarzy. Widzimy po prostu, że został ojcem i że ma fajną ojcowską „zajawkę” – ale Klara Lewandowska nie stała się gwiazdą social mediów. Mądrze robi? Moim zdaniem bardzo. O tym powinniśmy pamiętać zanim sięgniemy po telefon, gdy syn czy córka w szczycie przedświątecznej gorączki zakupów znowu zrobi dramę przed kasami w Smyku.