Aleja Niepodległości w Warszawie. Pasaż handlowy w przejściu podziemnym. To właśnie tutaj, w sąsiedztwie sklepów z elektroniką, działa od niedawna miejsce, które jest mekką dla maniaków klasycznych gier wideo. Biorę głęboki wdech i otwieram drzwi, za którymi kryje się magiczna kraina – wkraczam do Warszawskiego Muzeum Komputerów i Gier.
– Boże, miałem to w dzieciństwie – z wypiekami na twarzy i krzykiem na ustach biegnę w stronę komputera Atari 65 XE z roku 1985. Taką samą maszynę dostałem na pierwszą komunię! To właśnie od niej zaczęła się moja miłość do gier wideo (przetrwała do dziś) i do programowania (zapał przeszedł po paru miesiącach nauki języka Basic)!
– No właśnie: "miałem to w dzieciństwie". To słowa, które najczęściej wykrzykują podekscytowane osoby wchodzące do naszego muzeum. Potrafię wyczytać je z ruchu ust przechodniów, zaglądających do nas przez witrynę – śmieje się Mikołaj Bożyk, tutejszy "kustosz", który oprowadza mnie po tej krainie radości w stylu retro.
Aby uspokoić emocje, zasiadam przed "moim" Atari, podpiętym do wysłużonego telewizora kineskopowego i zaczynam szarpać leciwy dżojstik.
Na początek zostaję asem przestworzy (Mikołaj odpala grę "River Raid" z roku 1982), później przenoszę się na arktyczną wyspę, gdzie walczę na śmierć i życie z podstępnym szpiegiem (o dwa lata młodsza gra akcji "Spy vs. Spy").
Mógłbym tak godzinami! Przeniosłem się w czasie i znów jestem chłopcem z podstawówki, który może zanurzyć się w magicznym świecie ośmiobitowej rozrywki!
Stop – niestety, po chwili przypominam sobie, że przecież jestem dorosłym facetem, który ma obowiązki zawodowe. Przyszedłem tutaj służbowo i nie mogę spędzić całego dnia przy komputerach i konsolach. Chrzanić taką dorosłość…
Skarby, mnóstwo skarbów
– W telegraficznym skrócie: wszystko zaczęło się w roku 2010, gdy powstała Fundacja Dawne Komputery i Gry, organizująca objazdowe wystawy sprzętu elektronicznego, wyprodukowanego przed kilkunastu i kilkudziesięciu laty. W tym roku – nareszcie – udało się znaleźć stałą siedzibę: właściciel Warszawskiej Giełdy Elektronicznej udostępnił nam lokal, w którym niedawno stworzyliśmy muzeum z prawdziwego zdarzenia – tłumaczy Mikołaj.
W tym miejscu konieczne jest doprecyzowanie: czytelniku, nie daj się zwieść słowu "muzeum", sugerującemu podziwianie eksponatów ukrytych w szklanych gablotach, chroniących je przed zwiedzającymi. Tutaj zabytkowy sprzęt działa i ma – zgodnie ze swym pierwotnym przeznaczeniem – służyć zabawie.
W lokalu o powierzchni około stu metrów kwadratowych ulokowano 22 stanowiska, przy których można zaszaleć przy oldskulowych konsolach (są tutaj m. in. różne odmiany Sega Mega Drive i Nintendo – NES, Snes, 64 oraz Gamecube).
Do tego komputery: zarówno wspominane Atari 65 XE, jak i jego największy konkurent: Commodore 64. Do tego dochodzą Amigi oraz pecety z Windowsem XP, umożliwiające zorganizowanie LAN party w stylu początków naszego tysiąclecia.
To nie wszystko – w tym miejscu można zobaczyć sprzęty znacznie starsze i o niebo bardziej egzotyczne. Oto konsola Vectrex z roku 1982, czyli rewolucyjny sprzęt, który wyprzedzał swoją epokę: wyposażono go w dziewięciocalowy ekran, wyświetlający grafikę wektorową (jak mówi Mikołaj: ówczesny odpowiednik standardu 4K) oraz dodatki tak futurystyczne, jak 3D Imager, czyli praprzodek gogli 3D.
A może coś polskiego? Proszę bardzo – po raz pierwszy mogę dotknąć konsoli Ameprod TVG-10, którą pod koniec lat 70. ubiegłego wieku zaczęły produkować dolnośląskie zakłady Elwro.
To cudo z "dekady gierkowskiej" pozwalało nie tylko pograć w hokeja, tenisa, squasha i pelotę – po podłączeniu pistoletu świetlnego można w naprawdę odjazdowym stylu potrenować strzelectwo. Ależ to musiał być szok dla osób żyjących w szarym PRL-u! Magazyn muzeum kryje wiele podobnych skarbów – w sumie kolekcja to sto kilkadziesiąt maszyn, które tylko czekają na dzień, w którym zostaną podpięte do prądu i zaczną dostarczać rozrywki miłośnikom retrogamingu.
Kto wie, być może kiedyś uda się zwiększyć metraż instytucji? Wówczas zwiedzający dostaliby do dyspozycji również większe maszyny, czyli automaty arkadowe.
Gamer niejedno ma imię
Czas na chwilę relaksu w kąciku czytelniczym, na półkach zalega mnóstwo fachowych periodyków sprzed lat. Wertuję wydane w latach 80. i 90. numery magazynów "Bajtek", "Komputer", "Enter" i "Amiga", jednocześnie podpytując Mikołaja o ludzi tworzących fundację.
– To osoby z naprawdę różnych światów; jakieś pół setki zajawkowiczów z całej Polski, których łączy miłość do retrogamingu. Najstarsi są w okolicach pięćdziesiątki, najmłodsi mają po 15 lat – opowiada człowiek, który działa w tej fundacji od roku 2014.
Nie mogę powstrzymać się przed zadaniem mu pewnego (stereotypowego, przyznaję) pytania: Mikołaj, czy z wykształcenia nie jesteś, dziwnym zbiegiem okoliczności, informatykiem?
Strzeliłem kulą w płot: mój rozmówca jest absolwentem liceum ogólnokształcącego (profil humanistyczny), który obecnie uczy się aktorstwa i pracuje w łódzkim Teatrze Małym.
– Cóż, za duże ego i za słaba głowa do matematyki, żebym mógł myśleć o karierze w branży IT. Nie jestem stereotypowym geekiem-informatykiem, podobnie zresztą, jak większość członków naszej fundacji – śmieje się Mikołaj Bożyk, przy okazji burząc kolejny mit dotyczący świata pasjonatów gamingu: okazuje się, że aż 40 procent osób zaangażowanych w działalność fundacji, to płeć piękna.
– Wbrew powszechnemu przekonaniu w naszym środowisku nie brak dziewczyn. Jakieś różnice pomiędzy płciami? Panie zazwyczaj szerokim łukiem omijają tytuły takie, jak piłkarska "FIFA", niezbyt często odpalają też bijatyki w stylu "Tekkena" czy "Street Fightera". Ale, uwierz – kobiet naprawdę zajaranych komputerami czy konsolami nie brakuje – słyszę od pracownika muzeum.
Dobre dobrego początki
W tym miejscu proszę Mikołaja o pomoc w rozgryzieniu kolejnej nurtującej mnie kwestii: skąd wzięło się zamiłowanie do gier, z których część jest przecież starsza nawet od jego rodziców?
Dlaczego, w przeciwieństwie do większości rówieśników, nie woli podpinać się do szerokopasmowego internetu, żeby "poszarpać" w jakieś gorące nowości w stylu "Call of Duty: Modern Warfare" albo "Fortnite"?
Jak wspomina, wszystko zaczęło się zupełnie przypadkowo, w trzeciej klasie podstawówki, na zimowisku. Pewnego dnia góral – właściciel ośrodka wypoczynkowego – postanowił udostępnić dzieciakom zakurzony automat, stojący w zamkniętym do tej pory pokoju.
– Pamiętam jak dziś: był to "Metal Slug". Z jednej strony byłem w szoku, jak mocno może wciągać dwuwymiarowa strzelanka z lat 90., z drugiej – zaczarowała mnie pixel artowa grafika. Choć powstała dawno temu, prezentowała się pięknie! Wtedy wsiąkłem w takie klimaty. Swoją drogą: sporo oldskulowych gier zestarzało się naprawdę ładnie – mówi Mikołaj, przechodząc do kolejnych etapów swej pasji.
Po powrocie z zimowiska pożyczył od kolegi starą konsolę – klona popularnego w latach 90. Pegasusa (który, dodajmy, był klonem innego urządzenia, o nazwie Famicon).
Zabawa okazała się tak dobra, że po jakimś czasie nie tylko odkupił ten sprzęt od znajomego, ale też wyprosił u rodziców kolejną perełkę: Gameboya Advance SP, z którego bardzo chętnie korzysta do dziś.
– Pewnego dnia roztrzaskałem kontroler "Pegasusa" o podłogę, bo – wyobraź sobie tę wściekłość – zarwałem całą noc przy "Super Mario Bros", dotarłem do ostatniego zamku, miałem uratować księżniczkę, tymczasem pojawił się komunikat "game over". Okazało się, że stare gry zapewniają emocje nieporównywalne z niczym, co znałem do tej pory – śmieje się mój 21-letni rozmówca.
Jak dodaje, w jego przypadku istotne były również kwestie ekonomiczne. Nie było go stać na zakup wypasionego komputera i najnowszych gier, a używane kartridże ze świetnymi tytułami sprzed lat można było kupić nawet za 10 zł. – To był ostatni dzwonek, niedługo później przez świat przetoczyła się wielka fala retronostalgii, która sprawiła, że ceny konsol i gier zaczęły lecieć w górę. Jednak nie ma co dramatyzować, ta pasja wciąż nie należy do szczególnie drogich – uspokaja Mikołaj.
Jak dodaje: zwłaszcza wtedy, gdy człowiek osiągnie biegłość w pozyskiwaniu kolejnych elementów do kolekcji. Takie polowanie może być źródłem dodatkowej radości – choć większość dawnych konsol, komputerów i gier zakończyła żywot na wysypiskach, wciąż trafiają się fajne okazje.
Zdobycie kolejnej perełki z lamusa daje frajdę znacznie większą, niż zakupnowości rynkowej, gdzie wystarczy pójść do sklepu lub ściągnąć grę z sieci. Retrogamer musi się naprawdę postarać.
Jak się to robi?
Strategia pierwsza: pchle targi, giełdy, komisy, lombardy i serwisy aukcyjne. Mikołaj sugeruje – w miarę naszych możliwości – szukać nie tylko w naszym kraju, lecz i za granicą.
Mówimy o rynkach znacznie większych od polskiego; dekady temu dysproporcje pomiędzy zarobkami statystycznego Polaka a pensją Niemca, Brytyjczyka czy Holendra, były o niebo większe, niż dziś.
Strategia druga: poczta pantoflowa, rozpuszczenie wśród rodziny i znajomych informacji o tym, że poszukujemy takiej właśnie elektroniki, która dziś nierzadko zalega na strychach. W takich sytuacjach wymarzone cudo dostaniemy za symboliczną kwotę albo symboliczne "dziękuję".
Jak dodaje mój rozmówca, dochodzi tutaj jeszcze element działalności wręcz misyjnej: przecież w ten sposób ratujemy urządzenia, które mnóstwo osób traktuje jak elektrośmieci. Pamiętajmy: nawet niekompletne i uszkodzone sprzęty mogą posłużyć jako "dawcy narządów", dzięki czemu…
– … stare gry otrzymują nowe życie, zaczynają dawać szczęście kolejnym pokoleniom. Swoją drogą jednym z naszych głównych celów jest pokazywanie młodym ludziom, jak wielką radochę sprawiają rzeczy, które stworzono dawno temu. Wbrew pozorom, nasz statystyczny gość wcale nie jest panem w średnim wieku, który przyszedł, kierując się sentymentem – podkreśla "kustosz". Jak można scharakteryzować osobę, która najczęściej przekracza próg muzeum, płacąc za tę przyjemność 30 zł (dorośli) lub połowę tej sumy (dzieci do lat piętnastu; dzieci do lat sześciu wchodzą za darmo)?
Sojusz na linii dzieci-rodzice
– Zdecydowanie największą grupą wśród zwiedzających są rodzice z dziećmi. Zazwyczaj mamy do czynienia z podekscytowanym ojcem, który wykrzykuje wspominane wcześniej "miałem to w dzieciństwie" oraz jego synem albo córką. Po chwili wszyscy bawią się świetnie, a pamiętajmy, że od dzieci i młodzieży stare gry nie dostają taryfy ulgowej, wynikającej z nostalgii. Jak więc rozkochują w sobie paro- i nastolatków? Po prostu są świetne – zapewnia Bożyk. Czy nie uważa, że mamy do czynienia z analogiami do świata muzyki? Wielu młodych ludzi zasłuchuje się w piosenkach sprzed dekad, choć przecież te, pod względem aranżacji, często brzmią archaicznie.
– Tak, to podobny mechanizm. Żyjemy w czasach, w których niektóre gry mają budżety większe niż filmy z Hollywood. Na rynku rządzą ultrarealistyczna grafika i rzeczywistość wirtualna. Tymczasem mnóstwo starych produkcji broni się wręcz doskonale, bo to po prostu genialne "kompozycje", zapewniające fenomenalną grywalność. Dodatkowo dają coś jeszcze: prosta i słaba (wedle współczesnych standardów) grafika motywuje wyobraźnię do intensywnej pracy – zauważa Mikołaj, a ja, smutny, zawieszam się na ostatnim ze słów, jakie wypowiedział.
No właśnie: praca. Znowu uświadamiam sobie, że przecież jestem tutaj zawodowo i za chwilę będę musiał wracać do redakcji, żeby napisać ten materiał. Lecz gdy go skończę, to... może urwę się na wagary? Wiem już nawet, w jakim miejscu je spędzę!