Oziębli ojcowie dzisiejszych ojców. Robię wszystko, by dla dzieci nie być jak mój tata dla mnie
List czytelnika
07 października 2019, 17:21·7 minut czytania
Publikacja artykułu: 07 października 2019, 17:21
Ponoć kiedyś wszystko było lepiej. W kwestii ojcostwa chyba jednak nie ma za czym tęsknić. Oto mała migawka stanu rzeczy sprzed ćwierćwiecza. A było to tak...
Reklama.
Posłuchaj tego tekstu w formie podcastu
Połowa lat dziewięćdziesiątych, blokowisko w jednym z miast wojewódzkich. Odwiedzam kolegę z liceum. Wchodzę do ciasnego trzypokojowego mieszkania, mniejszego niż 55 metrów kwadratowych. Od progu wita mnie ciężki zapach obiadu i papierosów. Zanim skieruję się do jego mikroskopijnego pokoju, kątem oka widzę jego ojca w tak zwanym salonie. Ogląda telewizję w pozycji półleżącej, na fotelu.
Odpowiada na moje dzień dobry i dalej pogrąża się w tele-hibernacji. Widywałem go tak dziesiątki razy. Nigdy ze mną nie rozmawiał, co mnie szczególnie nie dziwiło. Mój tata wobec gości bywał równie wylewny. Miał trochę inny rytm łączenia się ze srebrnym ekranem, ale styl życia był podobny. Wracał z pracy kwadrans po piętnastej. Jadł obiad. Chwilę narzekał na to, co było w pracy i szedł się zregenerować na kanapę. Tam czytał gazetę, najczęściej Detektywa. Po chwili lektury zapadał w sen.
Wówczas salon był wyłączony z użytku, a w domu należało być cicho. Telewizję włączał dopiero po siódmej i trwało to do jedenastej wieczorem. Wtedy kładł się spać. Wstawał o szóstej, jechał do pracy na siódmą, wracał kwadrans po piętnastej, obiad, relacja z pracy, kanapa i tak przez wiele lat…
Dzieci tych, którzy nie okazywali miłości
Obrazek oziębłego i obojętnego ojca jedno pokolenie temu nie był niczym nadzwyczajnym. I nie mówię tutaj o drastycznych przypadkach sadystycznego ojca, ukazanego w filmie „Pręgi” Magdaleny Piekorz. W setkach bloków i domów wyczerpani pracą ojcowie płacili czynsz, trzepali dywany, w Wigilię zabijali karpie, a gdy było trzeba naprawiali pociechom rowery.
Tylko często nie umieli okazywać uczuć swoim dzieciom i nie mieli z nimi głębszej relacji. Dzisiaj ich synowie, sami mocują się z własnym ojcostwem, nierzadko nie mając żadnego, sensownego punktu odniesienia we własnych wspomnieniach.
Jeden z trenerów prowadzący warsztaty dla ojców powiedział kiedyś, że zaczyna od pytania kursantów w czym chcą być podobni do swoich ojców? Najczęściej udzielają prostej odpowiedzi: w niczym. Być może Panowie, którzy mieli świetnego tatę rzadziej trafiają na takie warsztaty?
Ale problem z pewnością jest szerszy, bo mężczyzn, którzy nie mieli dobrych ojców jest w Polsce cały tłum i jakoś muszą sobie radzić. A jeśli im się uda, to nareszcie utną międzypokoleniową sztafetę ojca, który przez całe życie nie powiedział synowi ani razu, że go kocha, który oblewał go wyłącznie falą krytyki, i który go nie przytulał.
Owszem, ojcowie pierwszej dekady po PRL-u często utrzymywali swoje rodziny, nie bili, nie kradli i nie zdradzali swoich żon. Ale na miłość boską, trudno za dobre ojcostwo uznać brak najbardziej jaskrawych wad. Łatwo krytykować, ale jak samemu nie wejść w błędne koło, które bezwiednie tak łatwo odtworzyć?
Przytulanie i słowo kocham
Ojciec buc i ojciec twardziel w stylu latynoskim mają z sobą przynajmniej jedną cechę wspólną – nie przytulają swoich synów. Wszak syn ma być twardy i nie może się nad sobą roztkliwiać. Tymczasem psychika chłopca wcale nie jest jak pancerz. Ja mówię mojemu synowi, że go kocham kilka razy w tygodniu.
Mam także zwyczaj, że przychodzę do niego wieczorem i go przytulam. Pytam go też, czy jest coś, o co chciałby mnie zapytać, albo o czymś ze mną porozmawiać. W dziewięciu przypadkach na dziesięć są to pytania o jakieś ciekawostki ze świata. W którym roku zatonął prom Estonia? Czy możesz mi w internecie sprawdzić wagę Argentynozaura? Jak daleko od nas są czarne dziury? I czym różnią się od białych dziur?
Do takich zagadnień wystarczy internet. Ale raz na jakiś czas syn pyta mnie o to, co się z nami dzieje po śmierci, o to jak ludzie dobierają się w pary, albo dlaczego pani sąsiadka ma raka? Wyraźnie widzę, że o pewnych tematach woli rozmawiać ze mną, niż z mamą. Mama jest dla niego ważna, ale do niej kieruje inny zestaw pytań. Wiem, że obecnie więź między mną, a starszym synem trwa. Oczywiście najcięższe próby tej więzi wciąż jeszcze przed nami. On za tydzień kończy dziesięć lat.
Zarazić dziecko własnym hobby – cóż, nie zawsze się da...
Przekazywanie dzieciom swoich zainteresowań to naturalne pragnienie, w którym nie ma nic złego. Gorzej jeśli bezwiednie zamienia się to w balsam na niewidzialne, czasem starannie wypierane kompleksy. Mama, która całe życie chciała dostać się do szkoły muzycznej, pragnie z córki zrobić artystkę, często wbrew woli córki.
A Panowie? Widzą w swoich synach piłkarzy, bokserów, rajdowców… Szczególnie jeśli sami mają takie zainteresowania, albo niespełnione pasje. Nie zawsze łatwo przychodzi zaakceptować fakt, że syn zamiast rękawic bokserskich woli rysować, a przekrój liści pod lupą i życie ślimaków interesuje go bardziej niż samochody i motocykle.
Im szybciej tata wrzuci swoim ambicjom wsteczny bieg, tym szybciej ma szansę wspierać uczestniczyć w tym, co ważne jest dla jego syna. Z córkami bywa nieco łatwiej, choć i tutaj Panowie pewne kierunki uznają za przyszłościowe i praktyczne, a inne za fanaberie. Dziś jednak jest o synach.
Uczestniczyłem kiedyś w warsztatach rozwijających talenty pracowników w oparciu o metodę Gallupa. Podczas zajęć trenerki posługiwały się pewnym przykładem dotyczącym dzieciństwa. Grupę dzieci uczono metody szybkiego czytania.
W początkowym stadium pracy umiejętności dzieci były mocno do siebie zbliżone i wahały się od 90 do 150 słów na minutę. Po odbyciu szeregu ćwiczeń najsłabsze dzieci poprawiły swój wynik ponad dwukrotnie. A te najlepsze osiągnęły kosmiczny poziom przekraczający 1000 słów na minutę.
Czego uczy nas ten przykład? Że najczęściej warto rozwijać te umiejętności, do których mamy talent. Warto siać tam, gdzie ziemia jest najżyźniejsza. Stoi to w sprzeczności z tradycyjnymi, polskimi oczekiwaniami wobec szkolnego omnibusa, który powinien mieć świadectwo wytapetowane piątkami i szóstkami: tak z polskiego i matematyki, jak i WF-u i prac ręcznych. A dziecko może pójść swoją drogą i to nie tą, którą ojciec synowi zaprojektował w swojej głowie.
Porady zwykłego taty
Mam czwórkę dzieci, ale obecnie najwięcej trudu kosztuje mnie utrzymanie relacji z najstarszym synem. Dla młodszego, który ma pięć lat, jestem bohaterem jakby z automatu. Spędzam z nim czas, bawię się i umiem rzeczy, których nie umie mama.
Ze starszym synem już nie jest tak łatwo, a ma dopiero dziesięć lat. Od samego początku starałem się dawać mu mój czas i robić z nim rzeczy, jakich nigdy nie robił ze mną mój tata. Gram z nim w piłkę, chociaż mój ojciec nigdy tego nie robił.
Nigdy nie lubiłem piłki nożnej, słabo w nią grałem, a teraz się przełamuję wyłącznie dla mojego syna. On to bardzo lubi, więc mu to daję. Mój tata nie chodził ze mną nigdy do kina. No to znów ucinam to międzypokoleniowe obciążenie. Do kina chodzimy kilka razy w roku.
Podobnie z wizytami w muzeum. Pokazuję synkom różne możliwe muzea na telefonie, opowiadam im, co w nich jest, a kiedy widzę, że oczy im się błyszczą bierzemy samochód i jedziemy. Niektóre muzea są z klucza moich zainteresowań techniką – np. Muzeum Techniki, czy Kolejnictwa. Ale były też miejsca związane z hobby Julka. Nie wiedziałem, że w Pałacu Kultury są szkielety dinozaurów. Byliśmy tam kilka razy i Julek kazał robić sobie zdjęcie z każdym kościotrupem gada kopalnego.
Na Mokotowie w muzeum Instytutu Geologii, gdzie prezentowany jest szkielet mamuta i przekrój wulkanu musiałem czytać mu opisy skał. Na mapie jego wspomnień z dzieciństwa stoją wesołe miasteczka, parki dinozaurów, cyrki, ZOO, punkty widokowe, pływalnie, lodowiska, kręgielnia...
Synek latał ze mną małym samolotem, strzelał z broni sportowej, nurkował, żeglował, a i tak moi konkurenci mają się dobrze. Są to przede wszystkim telewizor i komputer z telefonem. Chwila nieuwagi i cyk! Cała czwórka gapi się w jakiś filmik z zahibernowanymi minami. A najbardziej do ucieczki przed ekran ciągnie najstarszego syna.
Dać synowi coś, czego nie miałem
To, czego mi zawsze brakowało, to zainteresowanie ojca moją osobą. Właściwie ograniczało się ono do zadawania pytań o szkołę, a precyzyjniej rzecz biorąc – o oceny, jakie dostawałem. Tata nigdy nie był ze mną w kinie, na basenie, na wycieczce rowerowej. Gdy byłem bardzo mały uczył mnie jeździć na rowerze i czasem zabierał na spacer.
Niewiele później tata zdezerterował ze swojego stanowiska zupełnie. Był obecny w domu, ale ja dorastałem pod opieką mamy, a potem w towarzystwie kolegów. Miało to swoje konsekwencje, szczególnie w liceum. Chciałem całemu światu udowodnić, że jestem cokolwiek warty. Miałem ogromne kompleksy. Zrobiłem mnóstwo głupot, których chciałbym oszczędzić moim dzieciom, czytelnikom zresztą też.
Wiem, że zwykłą gadką do syna w stylu: "nie rób tego" nic nie uzyskam. Kiedy jestem częścią życia moich dzieci zwiększam szansę, że dzieci będą szukały we mnie jakiegoś punktu odniesienia. Ale pewności nigdy nie ma.
Kiedy miałem kilkanaście lat lubiłem rysować, myślałem o architekturze. Tata widząc jak rysuję, szydził z tego. I zgadnijcie co? Przestałem rysować. Chcę z całą determinacją robić rzeczy absolutnie odwrotne. Julek lubi piłkę nożną, więc wożę go na szkółkę piłkarską, a ja zmuszam się do chodzenia z nim na mecze.
Córki lubią muzykę, więc wybieram im różne piosenki, przy których wspólnie tańczymy. Jedna jest już w szkole muzycznej i chodzi tam co rano w radosnych poskokach. Julek też do niedawna tańczył, ale teraz uznał tę aktywność za nadmiernie obciachową. Widzę, że kieruje swoje zainteresowania w kierunku historii i nurkowania. Oglądamy wspólnie wraki Bałtyku w internecie i chodzimy na basen. W wakacje nurkowaliśmy w Chorwacji z maskami. Znając go, ta wodna fascynacja zostanie mu na dłużej. A jeśli tak, to będę go w tym wspierał.
Chwalę moje dzieci, przytulam i spędzam z nimi czas. Nie cofnę czasu i nie zmienię mojego życiorysu. Ale mogę zmienić jedną rzecz dotyczącą teraźniejszości: tam gdzie ja miałem czarną dziurę, tam chcę by one miały kochającego tatę.