Wiecie dlaczego bardzo mi zawsze zależy, żeby moja córka zasnęła stosunkowo wcześnie? Bo wtedy mam więcej czasu, żeby posprzątać te trzy pokoje, które każdego dnia potrafi obrócić w pył. I wieczór w wieczór mam tę samą refleksję – że gdybym miał jeszcze jedno dziecko, to w tym mieszkaniu bym się po prostu nie zmieścił. Jak te rodziny wielodzietne wychowywały się w PRL w małych klitkach?
Reklama.
Reklama.
Oczywiście nie mam zamiaru odkrywać tutaj na nowo poprzedniego ustroju i panujących w nim stosunków społecznych. Ani się na tym znam, ani wtedy żyłem (urodziłem się chwilę po wyborach w 1989 roku). Poza tym z grubsza każdy z nas zna odpowiedź.
Po pierwsze – tryb życia nie był tak konsumpcyjny. Każdy miał mniej, więc siłą rzeczy te szpargały nie wyzierały z każdego kąta w mieszkaniu. Po drugie – kariera nie była tak istotna, więc (no cóż, nazwijmy rzeczy po imieniu) kobieta miała więcej czasu nad opiekę i nad domem, i nad twoimi dziećmi. Nie mówię, że tak było dobrze. Ale tak po prostu najczęściej było. A porządek to przy dziecku podstawa, jeśli nie chcesz utonąć w bałaganie. Wtedy i sto metrów i pięć pokoi nie pomoże.
Im się udało
Niemniej jednak jak patrzę na historię moich rodziców, to mam wrażenie, że moi dziadkowie (i rodzice też, że wytrzymali w tych domach) dokonali jakiegoś mission impossible.
Na początek mój tata – miał dwóch braci, wszyscy we w miarę zbliżonym wieku (więc wiele rzeczy pewnie było potrzebnych razy dwa albo i razy trzy), wychowali się w mieszkaniu o powierzchni 56 metrów kwadratowych. Trzy pokoje. Z grubsza podobne mieszkanie do mojego. I było okej.
Moja mama ma niewiele młodszą od siebie siostrę i 14 lat młodszego brata. Też odchowali się w trzech pokojach, ale malutkich. Całe mieszkanie miało bodaj 46 metrów kwadratowych. Nie jestem w sumie pewien, czy tyle, ale na pewno mniej niż 50. I nawet wyrośli na ludzi, a nie na zaburzoną rodzinkę.
I tak patrzę na swoje mieszkanie. Też trzy pokoje, też niezbyt duże, bo 52 metry. Sypialnia moja i żony, pokój córki (i przy okazji trochę gospodarczy), pokój dzienny z aneksem kuchennym. Nie wspomniałem jeszcze, że mieszkania moich rodziców miały oddzielne kuchnie. Więc tak jakby tej przestrzeni na dzieciaki było jeszcze mniej…
To mieszkanie to taka trochę moja klątwa. Bo z jednej strony – uparłem się, żeby je wziąć od razu po studiach. Po prostu wolałem pchać pieniądze do banku niż u kogoś wynajmować. Bo to jakby pchanie pieniędzy na siebie. Plus był taki, że cena była śmiesznie niska, zwłaszcza jak na dzisiejsze standardy, szalejącą inflację i ogólne szaleństwo na rynku mieszkaniowym.
Nie mieszczę się, ale nie tylko z własnej winy
W każdym razie – mieszkania nagle nie zmienię, a nie mieszczę się w nim. Zacząłem się więc zastanawiać, co robię nie tak. I doszedłem do wniosku, że jestem totalną ofiarą konsumpcjonizmu. Ale żeby się trochę wybielić – nie jestem jedynym winowajcą tej sytuacji. W tych czasach, jeśli jesteś rodzicem, po prostu nie jesteś w stanie uniknąć gromadzenia rzeczy.
Tak, część kłopotów to moja własna wina. Nie wiem w sumie jak to się stało, że moja córka ma łóżeczko w swoim pokoju, do tego drugie w naszej sypialni, a i tak w sumie to śpi jeszcze z nami (zanim mnie rozniesiecie w komentarzach za rozwalanie pieniędzy – jedno dostałem z darmo, drugie było używane za 150 zł). W sumie to te jej łóżeczka służą nam do zwalania na nie gratów.
Niektóre problemy to też kwestia rozpaczliwej wręcz potrzeby utrzymania poprzedniego stylu życia. Zawsze z żoną (a wcześniej narzeczoną i po prostu dziewczyną, bo tak było od zawsze) staraliśmy się dużo podróżować i chcieliśmy, aby ten zwyczaj nam nie przepadł po narodzinach dziecka.
Efekt? Mamy dwa wózki dla córki. Jeden "codzienny" i jeden specjalnie na podróże. Mniejszy, lżejszy, lepiej składający się. Kupiliśmy go, bo ten pierwszy na wyjazdy po prostu nie nadawał się. Ale w praktyce mamy teraz dwa wielkie graty, z których jeden i tak trzymam na stałe w samochodzie w bagażniku, bo inaczej bym już nie mógł przejść przez mieszkanie.
Zresztą swoje perypetie z wózkiem na wakacje opisywałem tutaj:
Czytaj także:
I takie przykłady można pewnie mnożyć. Ale wiele rzeczy wymaga też ode mnie po prostu życie.
Przykład? Córka nie ma jeszcze dwóch lat, a ma już drugi fotelik do jazdy. Kiedyś dziecko po prostu jeździło na rękach i choć sama myśl o tym mnie stresuje, to fakt jest faktem – mniej gratów.
No i najgorsze – presja środowiskowa. Oczywiście nikt nie każe się przed nią uginać, ale ja nie jestem zwolennikiem chowania dziecka pod kamieniem. I jeśli moja córka się na coś napatrzy np. w żłobku, to przecież będzie jasne, że sama tego też będzie chciała. A każdy rodzic wie, jak bardzo dziecko chce mieć to, co drugie ma. Moja malutka ostatnio nauczyła się pić tubki, czego ciągle nie chciała robić. Powód? Napatrzyła się na córkę znajomych.
Ale wracając do meritum sprawy – i tak na przykład obecnie mamy w domu dwa małe rowerki biegowe. Jeden nie pasował, więc musimy go sprzedać, ale po drodze już pojawił się drugi. I tak ciągle coś.
Nie pomaga też fakt, że mamy jedno dziecko, a sami z małżonką... też jesteśmy jedynakami. I tak córka jest dosłownie zasypana prezentami. Ciuchami (nie wyobrażacie sobie, ile ona ma par butów i sukienek...), zabawkami, książeczkami, po prostu wszystkim. I co z tym zrobić? Przecież prezentu nie sprzedam. Wyrzucić też mimo wszystko nie wypada. Wiem, że niektórzy się nie krępują – i szczerze (bez ironii!) zazdroszczę umiejętności takiego podejścia do tematu.
I gdzie ja w tym wszystkim miałbym mieć drugie dziecko?
Pomijam w tym momencie własne chęci, możliwości finansowe, brak pomocy na co dzień, ponieważ rodziny moja i żony mieszkają daleko od Warszawy.
Mówię po prostu o mieszkaniu i... nie wyobrażam sobie. Gdzie ja miałbym zacząć wszystko upychać razy dwa? Wózek dla starszego i młodszego dziecka, podwójne ciuchy, rowerki, jednak już serio dwa łóżeczka itp, itd.
A nie wspomniałem jeszcze o tym, o czym pisałem we wstępie do tekstu – o utrzymaniu takiego mieszkania w porządku. Jeśli masz małą przestrzeń, to dzieciak robi w nim po prostu bałagan w ułamku sekundy. Ja mam wrażenie, że sprzątam to mieszkanie od nowa co wieczór. I zawsze zajmuje mi godzinę lub nawet dwie. Co by mnie tu czekało z dwiema pociechami?
Mam dwa bloki dalej koleżankę. Mają niewiele starszą córkę, wielkiego psa i... dwa pokoje. Nie zdarza się jej ze mną porozmawiać i na to nie narzekać. Oczywiście o żadnym drugim dziecku nie myśli, chociaż to tylko jeden z wielu powodów.
Niestety, ale ten problem bardzo zgrabnie łączy się z porażką programu 500+, który przecież – jak wszyscy wiemy – problemów z niską dzietnością polskich problemów nie rozwiązał.
W istocie rzeczy ten program ma tylko konsumpcyjny wymiar i pogłębia problemy, o których pisałem wyżej. Problem w Polsce dotyczy przede wszystkim dostępności mieszkań – ja się nie dziwię, że Polacy nie chcą mieć dzieci w wynajmowanych kawalerkach. Ja nie chciałbym mieć drugiego w swoim, ale jednak małym, trzypokojowym mieszkaniu.